Diamond Morphine

Diamond Morphine


SOUNDTRACK

Suchy kaszel męczy Jongina już drugi dzień, ale nie chce przyjmować żadnych leków. Brzmi to dość śmiesznie w jego sytuacji albo nieco irracjonalnie, jakby coś teoretycznie wisiało ponad zmęczoną głową, a praktycznie zdychało wśród mankamentów przeszłości. Zwyczajne przeziębienie koliduje z przerysowanym obrazem nużącej tragedii, kiedy najbardziej prosta osoba na świecie zaczyna regularnie podnosić wzrok gdzieś wyżej. Rzecz w tym, że nie ma pojęcia, gdzie tak naprawdę powinna patrzeć i, czy w ogóle powinna. Może schemat rozwoju przeznaczenia został zawieszony pomiędzy kilkunastoma tabletkami dziennie, które trzeba bardzo skrupulatnie ukrywać przed pielęgniarką? Zaskakująco trywialna różnica nagle nabiera bolesnego znaczenia, ignorowanie jej kończy się po prostu źle, bez większych metafor.

Mięśnie i stawy kruszeją, czasami pulsują niewyraźnym bólem; trzaskają nerwowo. Cierpienie krzyczy wyjątkowo przeraźliwie, aczkolwiek Jongin zupełnie go nie słyszy, więc traktuje je raczej przedmiotowo. Nie powie, że należy do niego, choćby atrament rzeczywistości złożył na nim nieszczęsny podpis zawierający w sobie jego imię, nazwisko. Zamiast tego, widzi korony wysokich drzew posadzonych obok ośrodka dla komfortu mieszkańców, jednak dawno utraciły one soczyście zielone liście. Są wstrętne i nagie.

Drzwi białego oraz abstrakcyjnie pustego pokoju otwierają się, pielęgniarka chce zmienić pościel po miesiącu użytkowania poprzedniej. Jest obrzydliwie koścista, z twarzy przypomina porcelanową lalkę przetartą upływem czasu. Jongin wygina białawe wargi w lekkim uśmiechu, trochę łobuzerskim. Musi to zrobić, nie odpuści sobie tej drobnej przyjemności za żadne skarby świata. Czeka, aż dziewczyna skończy zdejmować brudną poszwę, a potem założy nieskazitelnie czystą.

– Chcę więcej – szepcze ostro, świszcząco. Pielęgniarka odwraca do niego głowę.

– Nie rozumiem, czego? – pyta zagubiona.

– Morfiny, głupia zdziro – metaliczna, pozbawiona emocji odpowiedź rozdziera powietrze. Jongin uśmiecha się szeroko, dostrzegając zszokowaną minę młodej i niewinnej kobiety. Zaczyna niekontrolowanie chichotać niczym szaleniec, dokonujący prawdziwej fuzji paranoidalnej. Niezależnie od częstotliwości powtarzania określonej czynności, ciągle czuje pełną satysfakcję. Zostaje sam nienaturalnie szybko, ale przecież właśnie o to mu chodziło.

-

Jongin poznaje Go kilka dni później. Sytuacja przypomina normalne spotkanie, które broczą nieznaczne słowa czy pytania o rzeczy błahe. Paradoksalnie, najnowsze wydarzenia polityczne w kraju przeciekają między gazetami a telewizją, tocząc zażartą walkę. Mkną wzdłuż narysowanej koślawo granicy wszelkiej przyzwoitości, ponieważ niezwykle ciężko wytłumaczyć działanie tego mechanizmu. Brakuje mu sposobu, według jakiego powinien wtłaczać konkrety i wytłaczać nienawiść.

Wszystko zaczyna się od spojrzenia, dlatego mimo niewiedzy człowiek potrafi określić drugiego zaskakująco trafnie oraz wnikliwie. Oczywiście, musi posiadać otwarty umysł. Inaczej, to tylko zabawne błądzenie dostatecznie blisko i daleko prawdziwego celu. Jego oczy znaczą mniej więcej tyle samo, co skojarzenie bezdennego oceanu przyozdobionego diamentami chłodnego zła. Wszystko i nic. Onieśmiela spojrzeniem w dziwny sposób, którego Jongin wcześniej stanowczo nie znał lub unikał. Najgorszym czynnikiem drażniącym całej sytuacji jest fakt, że on zna każdy intymny sekret.

– Powinienem nazywać cię zjawą – mruczy zamyślonym tonem.

– Nie powinieneś nazywać mnie zjawą – Jongin odpycha ten argument z niezadowoleniem – poruszasz ustami nazbyt opieszale. Chyba powoli tracę wątek naszej relacji, a jeszcze wcale nie istnieje. Mógłbyś być skrytszy i niejednoznaczny, ale i tak wiem, kim jesteś.

Ten wzrok szaleje, oceaniczne fale wewnątrz niego są pieniste. On wzdycha głęboko delikatnie rozbawiony słowami sprzed paru sekund, jednak postanawia ciągnąć rozgrywkę dalej. Właściwie, blefują dla zasady, nie przyjemności. Finezje służą poprawnemu budowaniu relacji, ale czy nazywanie igrania z kimś takim relacją uchodzi za odpowiednie? Bynajmniej, to bezwstydny nonsens oparty na niepewnych warunkach jakiejś dziwnej umowy. Jongin zdaje sobie z tego sprawę, aczkolwiek trudno mu określić własne stanowisko. Ufność nieznanemu zaliczyłby do echa szczególnie groźnych pragnień.

– Zapytaj mnie – w jednym momencie wydaje się, że głuchota nie ma żadnego znaczenia. Sztylet jego głosu przebija bariery Jongina wręcz krwisto. – Inni ludzie dokonywaliby cudów, aby zrozumieć moje postępowanie. Gdybym zastosował tutaj swoją stałą procedurę, nie dotrwałbyś następnej wizyty pielęgniarki. Zaskakujące, że bardziej pociągam cię fizycznie, niż psychicznie – dodaje z rozczuleniem.

– Przestań – warczy Jongin i nerwowo podnosi ciało do pozycji siedzącej. – Zdycham całkowicie przeciętnie, a twoja obecność spieprzyła harmonię bycia niewidzialnym. Nienawidzę odrażającej prawdy twoich słów, nawet żałosne pytania nie zmienią czegokolwiek.

Wysiłek odbiera mowę, brzmi zdecydowanie znajomo. On bawi się doprawdy cudownie, chociaż rozmawiają pierwszy raz. Przynajmniej bezpośrednio, bo minione lata ociekały zrzędliwym monologiem nieszczęśliwego chłopaka z domu alkoholików. Zero oryginalnej historii, która poruszyłaby serca milionów ludzi; po prostu kolejna dawka niezawinionego cierpienia za zamkniętymi drzwiami granatowego, pełnego plakatów pokoju szesnastolatka. Dziś ten szesnastolatek dojrzał fizycznie o pięć lat, ale mentalnie zastygł.

Jongin przestał słyszeć tamtej burzowej nocy. Wjechał zepsutym motorem ojca w drzewo i doznał groźnego urazu głowy, więc akustyczna część świata zniknęła pod skorupą ciszy. Byłoby dobrze, gdyby ostateczny kształt nowego życia wyglądał właśnie tak, jednak nie wyglądał. Transfuzja krwi uratowała potłuczone życie ironicznie, żeby zmusić go do pustych myśli o metodycznym rozorywaniu żył wychudłych nadgarstków.

– Dobrze, ustalmy co nieco – mówi ochryple. – Twoja świeca płonie silnym blaskiem, lecz coraz szybciej się wypala, a wraz z dymem - zanikasz. Umrzesz, ale nie teraz i nie w ten sposób, ponieważ nasze spotkanie straciłoby sens, a sens jest najważniejszy. Trudno cię scalić, bo ciągle przede mną uciekasz, choć doskonale wiemy, że osiągnięcie nieskończoności stanowi rzecz niemożliwą. Pozwól mi górować, Jongin, niczego poza władzą nie wymagam. To jedyny wybór i bezpieczny, sprowadza nas obu do tego samego, niezależnie od ewentualnych zmian rzeczywistości.

– Szaleństwo. I tak górujesz, więc nie rozumiem proszenia mnie o zgodę.

On chichocze, podchodząc bliżej łóżka Jongina. Siada obok, po czym ujmuje jego dłoń ozdobioną symbolicznie wenflonem swoimi obiema. Ma lodowatą skórę, odcień ciemniejszą niż klawisze fortepianu z kości słoniowej. Uśmiecha się wręcz czule, nieskalana obłuda tak prozaicznego gestu podoba się biednemu, sponiewieranemu przez życie chłopakowi, który na dłuższą metę nie jest zdolny, by nienawidzić. Przesądził los samotną myślą o słodkiej uległości dlatego, że był porzucony.

Podnosi wzrok, koniec.

-

Łóżko okropnie skrzypi, a Jongin krzyczy z nieopisanej rozkoszy. Nie słyszy gęstniejącej wokół ekstatycznej melodii, może jedynie skupiać na niej pozostałe zmysły. Uprawia seks ze Śmiercią. Przesuwa leniwie palcami po gładkich, zimnych plecach i walczy z resztkami moralności zaplątanej obok duszy. Rozpaczliwie żąda uwiecznienia tej chwili cudowną ideą, której nie ma.

Żadna pielęgniarka nie przybiega sprawdzić, czy wszystko w porządku. Nawet, jeśli nikt nie podejrzewa odbywania żywiołowego stosunku, równie dobrze mógłby krzyczeć z bólu i wymagać podania kolejnej dawki morfiny. Do niedawna, wytrzymanie przynajmniej połowy dnia bez zastrzyku było trudne, ale teraz poświęca całą uwagę wyłącznie pulsującej męskości ocierającej się o jego wnętrze, raz po raz. Niemalże odbiera miękkie opadanie kropel deszczu na szybach okien. Czuje również zagubienie, ponieważ pragnąłby usłyszeć zmęczony oddech niespokojnej Śmierci tuż przy uchu. Kontempluje za to wzbudzające dreszcz podniecenia subtelne ciepło.

– Och, błagam – jęczy nieprzytomnie Jongin, wbijając spowity mgłą wzrok w znajomy ocean.

– Krzycz... z tą samą, żelazną siłą – szepcze Śmierć, a potem oddychają wspólnym powietrzem podczas namiętnego pocałunku. Brutalnego pocałunku, gdzie wargi są miażdżone.

Perwersja aktu jest nieokreślona; Jongin kurczowo zaciska dłoń z wenflonem na białej, czystej pościeli, dodatkowo połączony z kroplówką. Odchyla lekko głowę w tył, ukazując tym samym szyję oraz wyraźnie zarysowane jabłko Adama, czerwone od przygryzania cienkiej skóry. Bezwstydnie rozchyla nogi i oplata je wokół bioder kontrastującego, wapiennego mężczyzny. Oddaje mu ciało, świadom poniżenia.

Gwałtowność pchnięć Śmierci sprawia, że strąca dłonią stojak z kroplówką. Upada bezdźwięcznie, pociągając wenflon. Tym razem Jongin wrzeszczy boleśniej, mimo otępiającej przyjemności. Krew ścieka wierzchem dłoni między rozsunięte palce wolniej, niż oleiste krople czasu. Dotyk tych ust jest pełen niespotykanej zmysłowości. Moment kulminacyjny postępuję krok dalej, więc On powoli opuszcza rozgrzane wnętrze rozedrganego chłopaka.

Ból członka doskwiera chwilami coraz intensywniej, nieznośniej. Skomplikowane zawirowania w głowie powodują dreszcze. Kołatanie serca wydaje się być niewysłowienie rozkoszne. Jongin ledwie nabiera powietrza do płuc, kiedy zmienia pozycje i leży na brzuchu, a Śmierć ponownie penetruje ciasny krąg jego mięśni. Jęczy przeciągle, tym razem unicestwiony. Niebo szarzeje, cóż za prymitywna zabawa, doprawdy.

Lęk majaczy na horyzoncie słabo, traci resztkę animuszu. Szczypta słońca płonie, kiedy najmniejsza część gardła Jongina wykrzykuje apogeum przyjemności. Ocean stopniowo się uspokaja, fale powracają do sennego rytmu, natomiast wyimaginowana akustyka cichnie. Uśmiech emanujący spełnieniem i satysfakcją wieńczy całość aktu odliczanego głębokimi oddechami. Krótki, łakomy pocałunek Śmierci tuż nad splotem słonecznym mistycznie rozorał te cholerne żyły, jednak kapiąca z nich krew przybrała kolor srebra.

-

Szum wody wprowadza w rozchwiany trans. Jongin analizuje go zmysłem wzroku, ponieważ innej możliwości nie ma. Chwilę później zamyka oczy i niemo wzdycha. Niemalże drży nerwowo, gdy przypomina sobie dotyk lodowatych dłoni, pieszczący usianą dreszczem skórę. Wypuszcza powietrze z nienaturalnym świstem, a równie zimna ściana wzmacnia jego doznania. Przesuwa opuszkami palców po naznaczonej malinkami szyi, pragnie Go znowu. Stracił panowanie, uzależnił ciało od seksu. Pozwala górować Śmierci, aczkolwiek codziennie zapomina, dokąd razem zmierzają poprzez pokonywanie kolejnych szczebli rozkoszy.

Kilka razy obserwowali tę drogę, On powtarzał, że pożera go małymi kęsami tylko po to, by móc później odczuwać pełne nasycenie. Zawładnął Jonginem do niewyobrażalnego stopnia, ale on nadal nie jest z tego powodu zawiedziony. Wręcz przeciwnie - każde spotkanie poprzedzają tęskne pocałunki i spojrzenia obfitujące w niespotykaną żarliwość.

Nie otwiera oczu, czuje rozleniwione krople wody. Mięśnie zaczynają tężeć osłabione wysiłkiem, toteż wydaje zduszony okrzyk i klęczy wewnątrz kabiny prysznicowej. Dym świeczki rzeczywiście przesiąkł jawę kompozycją zapachową cierpienia, a może szczypty duchowego upokorzenia? Nieważne, nieistotne. Trzeba wstać mimo potwornych ukłuć dyskomfortu, potem zdobyć morfinę. Koniecznie utonąć w jej błogich ramionach, by dołująca proza życia wróciła na drugi plan.

Jongin bierze wdech, odnotowuje rozmazane szare kafelki. Mruga dwukrotnie i obraz znowu jest przejrzysty. Łzy zostają zakamuflowane przez wodę, więc wstaje chwiejnie. Kaszle parę razy, po czym przekręca kurek. Lustro przedstawia wychudłą, zmarnowaną egzystencją osobę o pustej mimice twarzy, skąpej. Gdyby sytuację podsumować kolorami, dominowałyby tutaj czerń i bezdennie ciemna zieleń, zgniła. Zgniła bardziej niż splamiona grzechem dusza.

– Myślałeś o mnie? – ciche pytanie wypowiedziane wolnym ruchem warg znaczy tyle samo, ile nóż wbity w brzuch. Ząbkowany, ostry, dodatkowo jeszcze zardzewiały.

– Wystarczy, że pozwolę umysłowi zaszaleć, a ty już przychodzisz – stwierdza ponuro Jongin, szukając ręcznika. Kątem oka widzi go obok Niego. Ryzyko. Mówiąc prosto: znowu utknie z kutasem w dupie. Nic ambitniejszego, bo czy stać go na bardziej artystyczne uniesienia? Jeśli zastrzyki morfiny, która czasami błyszczała niczym diament mogły być sztuką, to dawno wyprzedził Picassa.

– Spokojnie, nie zerżnę cię w łazience – Śmierć mówi bezczelnie. Otrzymuje zagniewane, lecz uległe spojrzenie pary szarawo-brązowych oczu. Zmatowiałych i do reszty oddanych. – Najpierw musimy zająć się twoim bólem – dodaje, a jarzeniówka oświetla niewielką strzykawkę między kredowobiałymi palcami. Nie wolno pytać, skąd On bierze morfinę. Trzeba posłusznie wystawiać rękę, aby nareszcie odetchnąć. Rozdzierające uciskanie mięśni potrafi otępić zmysły.

Jonginowi trudno zrozumieć tę ostrożność Jego ruchów; napastliwie kontempluje ubywający ze strzykawki przezroczysty płyn szczęścia. Odkrywa śmiałe fantazje własnego umysłu, który każe mu sprowokować go do agresji. Najmniej ludzka część jestestwa rozpoczyna szaleństwo. Wątpliwie bezpieczne, ponieważ nieraz kosztują siarczysty policzek lub silny cios.

Patrzą sobie głęboko w oczy. Fale oceaniczne uderzają w matowość prawie ją zatapiając. Trwa to około minuty. Mięśnie lekko mrowią, jakby wycieńczone ogromnym natłokiem wysiłku. Jongin upadłby ponownie, gdyby nie ramiona Śmierci oplatające go silnie i odbierające mu złudną wolność. Pozwala im, odwrotu już nie będzie, a on nie chciał wracać. Niezależnie od wyboru musi umrzeć, ale On uporczywie dąży do zniewolenia ludzkiej, zbłąkanej duszy. Zniknie zupełnie poniżony

-

Księżyc słabo przebija się przez szyby, a jego blask oświetla przezroczystą buteleczkę wypełnioną morfiną. Niewielka jej dawka czyni słabego człowieka bezwładną kukiełką, dla której cierpienie fizyczne stanowi niezmierzoną pustkę. Żaden burzowy piorun nie dałby rady tak silnej mocy, choć Jongin doskonale wie, że to obecność Śmierci daje mu poczucie ulgi i błogostanu, co akurat nie ma żadnego związku z seksem. Po prostu dryfuje między falami znajomego oceanu ukrytego wewnątrz tego przenikliwego spojrzenia. Przyjdzie moment, gdy zabraknie mu powietrza, ale podświadomie oczekuje tego bardzo niecierpliwie.

-

– Panie Kim, wyniki są złe – oznajmia lekarz. – Nie ma szans wyjścia w tym roku – dopowiada poważnym tonem, jakby rzeczywiście się przejmował. Wyśmiewa akustyczną ciszę i jednocześnie odczuwa dziwny niepokój; są sami w gabinecie i teoretycznie wyobraźnia niepotrzebnie podsuwa krwawe wizje do mózgu, a praktycznie nikt nie wyklucza ewentualnego napadu agresji u pacjenta. Kilka sekund trwa przegryzienie tętnicy szyjnej człowieka, potem następuje szybki koniec.

– Wiem – rzuca beznamiętnie Jongin. – Przestałem liczyć strzykawki z morfiną, to bezsensowne. Ona sprawia tylko, że jestem całkowicie pozbawiony siebie samego i zdecydowanie za dużo zapominam. Chciałbym zaprzestać zażywania środków przeciwbólowych.

– Nie zniesie pan tego.

– Jeśli usłyszy pan zwierzęce wycie z mojego pokoju, proszę przyjść i wykonać zastrzyk, wbijając mi igłę prosto w serce.

Trzask drzwi gabinetu brzmi nienaturalnie. Jongin oblizuje spierzchnięte wargi i ciągnie za sobą stojak z kroplówką. Kółka irytująco głośno pokonują fugi żółtych kafelek. Otoczenie jest sterylnie czyste, nietknięte zbrukaną dłonią ludzką, ale jedynie pozornie. Mury ośrodka są pełne soku darowanego przez owoce nienawiści. Wedle starego powiedzenia, człowiek człowiekowi wilkiem, lecz nie można dać się zwilczyć. Można.

Postanawia wyjść na dach i zapalić papierosa. Jakiś czas temu zdobył paczkę mocnych Westów od Chanyeola, więc należy skorzystać. Chanyeol świetnie składał do kupy rozpierdolone części ciała, bo swoje przeżył. Przesiedział cztery lata za nielegalny handel samochodami, a obecnie igra sobie z życiem podczas wyścigów. Zawsze powtarza, że któregoś dnia w prosektorium będą przeklinać nad jego sponiewieranymi zwłokami. Mówi o tym beztrosko, odrobinę złowieszczo i dziko, ale łatwo milknie. Duszący dym świecy obezwładnia go siłą.

Winda śmierdzi gównem. Jongin wzdycha bezgłośnie, kiedy niewielki sześcian odgradza resztę beznadziejnego świata odrapanymi, popisanymi płytami tekturowymi z wyjątkowo marnym, maleńkim lusterkiem pełnym rys. Wszystko skrzypi nazbyt przeraźliwie, sugeruje kontur widma zmęczonego topielca. Przekrwione oczy chcą zwrócić uwagę spraw nieistotnych, dlatego stale obserwują niezmienny punkt nicości. Żałosne.

Ostatnie piętro budynku. Chłód dobiega zewsząd, bo przecież tuż za drzwiami czeka zastygły i wietrzny Seul. Ogromnych rozmiarów mrowisko z milionami krętych korytarzy oraz ścieżek. Plątanina człowieczeństwa wykrzykiwanego echem głosu już dawno zatrzymanego w czasie. Oleistym, zaspanym czasie.

Papierosy chowa za skrzynią opatrzoną podpisem "ZASILANIE", zawierającym litery proste jak druty. Wokół widnieje pełno pieczątek jakiejś firmy energetycznej. Swego czasu Jongin planował podpalić ją, ale zrezygnował. Teraz sięga nieprzekłutą wenflonem dłonią po ubrudzoną, czarną paczuszkę. W środku znajduje pięć papierosów i starą, plastikową zapalniczkę gazową z wizerunkiem niemal nagiej kobiety.

Wyjmuje ją anemicznym gestem, to samo czyni ze szlugiem. Niespiesznie wsuwa go między nadal białawe wargi, zaś chwilę później lubo się zaciąga. Smak tytoniu nieco dominuje jego w miarę trzeźwy umysł, toteż opiera plecy o żelazne drzwi. Panorama Seulu jest wyjątkowo paskudna: niebo pokrywa szarawa kopuła deszczowych chmur, nieprzepuszczająca ani skrawka ciepłego błękitu.

Cichy śmiech dostrzeżony przed twarzą wybudza Jongina z zamyślenia. Wypuszcza ustami dym i zerka w bok. Zaciska je bezsilnie, bo liczył, że nigdy więcej podobna sytuacja nie zaistnieje. A jednak - los drwi coraz dotkliwiej. Kurewsko dotkliwiej.

– No proszę, kogo my tu mamy – szepcze znajoma postać. – Znowu nie dbasz o reguły.

– Pierdol się, Yixing – burczy pod nosem Jongin i ponownie kosztuje papierosa. Nie chce znosić wspomnień związanych z przeszłością, która ciągle nie pozwala o sobie zapomnieć. Miłość to prawdopodobnie ścieżka od nieba aż po piekło.

Kilka sekund później trzyma mocno prawą dłoń, jęcząc. Yixing uwielbia deptać ludzi. choćby w jego oczach byli zupełnie nadzy i bezbronni. Bezlitośnie kopie wychudzone ciało i szarpie je, niczym drapieżnik dopadający świeżą padlinę. Rozcięty łuk brwiowy sączy tandetnie czerwoną krew, kroplówka leży metr dalej. Najmniejsza próba samoobrony zawodzi, dlatego niebo zaczyna płakać maleńkimi kryształkami swoich łez.

Jongin zaciska zęby, kiedy zostaje złapany za włosy, żeby podniósł głowę. Najwyraźniej stare nawyki zawsze pozostają gdzieś w człowieku, choć pozornie mieszają się z nową codziennością. Kręci rozpaczliwie szyją, chce uniknąć następnej fali pieprzonego poniżenia. Codziennie jest bliżej własnego kresu, lecz najsłabsze próby uchwycenia wstęgi mety są bezskuteczne. Koszmar nabiera siły do nowej walki. Przyprawia o niepohamowane konwulsje.

Rwanie dłoni postępuje krok naprzód. Szarpanie się, przekleństwa, nerwowe wdychanie tak bezcennego tlenu... Najgorsza są wspomnienia. Do tej pory udawał, że przeszłość nie miała miejsca, że zawsze liczył wyłącznie na siebie, jednak ostatecznie los znowu zdecydował go złamać. Kiedyś niepotrzebnie zaufał, zbyt pospiesznie otworzył serce, łaknął wtedy odrobiny ciepła i uczucia, zamiast czego otrzymał jeden z najboleśniejszych ciosów wymierzonych przez życie. Dlatego trafił do ośrodka jako najsłabsze ogniwo ludzkie, wiszące ponad przepaścią za kawał skóry.

Zaciska powieki, czuje obrzydzenie. Pamięta ten smak, bo przecież robił mu laskę tyle razy, gdy tylko zażądał. Przestaje odpychać, ratować resztki człowieczeństwa; skupia uwagę na słonym smaku penisa - zasłużył, ma takie przeświadczenie. Marzy o podniesieniu wzroku i napotkaniu spojrzenia oceanu, Jemu sprawiałby przyjemność z wielką ochotą. Odrzuca zdrowy rozsądek dla Śmierci, choć ta pragnie nie serca, a duszy. Smutne, jednostronne zakochanie.

Czubek penisa ociera się o wewnętrzną stronę policzka Jongina, zaś ten zmusza wyobraźnię do działania i wizualizuje sobie osobisty promień szczęścia zawarty w tym wyjątkowym mężczyźnie o kredowobiałej cerze, kojarzonej z zakazanym pięknem. Łapie uda Yixinga niespodziewanie mocnym uściskiem, po czym bierze go gwałtowniej. Pieści językiem wrażliwą skórę, wkładając w to autentyczne zaangażowanie, zapach dymu przynosi pewną ulgę oraz świadomość, że koniec jest za rogiem. Nareszcie.

– Autodestrukcja – słyszy gdzieś wyżej. Nadal nie uchyla powiek, więc nieco dziwi go wylądowanie plecami na lodowatym betonie. Wie, co się stanie i postanawia odpłynąć. Czerpać z tego całą przyjemność, pomimo usilnie wstrzymywanego odruchu wymiotnego.

Ignoruje wszechobecne zimno, odwzajemnia bolesny pocałunek, jęczy do ust. Ruchy Yixinga emanują żądzą, a zwłaszcza brutalnością. Rozpycha ciasne mięśnie Jongina raz za razem, wzdychając cicho do jego ucha i szepcząc niezrozumiałe słowa ociekające rozkoszą. Dopiero po upływie sekund, minut lub godzin sponiewierany chłopak doznaje szokującego olśnienia, zmuszającego go do otworzenia oczu.

Usłyszał.

Zarejestrował własne jęki z niedowierzaniem; schrypnięty i wymęczony głos ciągle prosił, niezmiennie błagał o więcej przyjemności okraszonej brakiem jakichkolwiek uczuć. Twarz Yixinga wygląda przerażająco, niewątpliwie opisuje ona sylwetkę gwałtownego szaleńca. Najdelikatniejszy punkt ukryty w ciele Jongina płonie żywym ogniem. Wibrujący krzyk rozbija nawet zwartość ulewnego deszczu, siarczysty policzek zostaje zgubiony pośród akustycznego natłoku.

Odchyla głowę z szerokim uśmiechem, szczerze zadowolony. Zapach świeczki zniknął, silny wiatr rozwiał go daleko, a co najważniejsze - bezpowrotnie. Klucz czarnych ptaków wskazuje mu drogę do pożądanej wieczności, ale po kolei wybuchają one milionami kropel diamentowej morfiny. Orgazm przychodzi nagle, kumuluje wszystko i nic. Znowu. To ostatnia chwila uniesienia jego życia, wszystko zostało idealnie rozegrane, zaplanowane mistrzowsko. Śmierć wiedziała, że za złe uczynki należy nagradzać, a za dobre karać. Nie odwrotnie.

Stojak kroplówki rozrywa wnętrzności Jongina. To nie jest morderstwo, tylko wypełnienie niewypowiedzianej głośno obietnicy.

-

Sehun odkrywa ciało, które przywieziono do prosektorium kilkanaście godzin wcześniej. Jego zmrużone oczy przesuwają się po istnym obrazie nędzy i rozpaczy, będącej wcześniej żywym człowiekiem. Kolorowa, czerwona plątanina wnętrzności, która zastygła w brzuchu wygląda dość zabawnie, żeby nie powiedzieć wręcz komicznie. Część uda ubrudzona jest spermą, drugie ma pełno śladów przypalania papierosem, drapania paznokciami, ewentualnie uderzania czymś ciężkim.

Prosektorium to ciche i spokojne miejsce, rzadko ktoś tam wchodzi. Sanitariusze przywożą ciała do chłodni lub na badania, a potem wychodzą. Sehun pracuje tam pięć lat, jednak jeszcze nigdy nie widział tak pięknego chłopaka. Uśmiecha się z zafascynowaniem, lustrując wzrokiem jego nadal otwarte oczy. Mimo odcisku Śmierci wciąż odzwierciedlają cierpienie.

– Trzeba cię pocieszyć – szepcze, okrążając stół.

Dźwięk rozpinanego rozporka przeszywa ciszę.

Nic nie zmniejszy agonii przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Temu zadaniu nie podołała nawet diamentowa morfina.